Jeżeli polubiłeś Ignacego Karpowicza – wszelkie „ości” polubisz też Wojtaszczyka, choć ten poznański autor pisze krócej, ale jego zdania wyglądają zdrowiej, pulchniej – jak wiejskie rumiane dzieciaki. Czytając Portret trumienny miałem też w głowie „Dystrofię, Przypadki mieszczan polskich” Marcina Kołodziejczyka. Tu jednak nie wiadomo było, czy opisane historie zostały zmyślone przez autora, czy zaskakująca forma – czasem wręcz bełkotliwe wypowiedzi to mistrzostwo języka czy po prostu spisana z dyktafonu rozmowa z Polakiem. [Nie dziwi nic]. U Kołodziejczyka bohaterowie są przerysowani. U Wojtaszczyka są swojscy. Wydaje się, że doskonale ich znamy, tak jak własną kochającą matkę, ojca (wiadomo, trudne relacje z synem) czy bratową albo wujka (ze mną się nie napijesz?)
I nie jest to dystrofia [zaburzenie rozwojowe spowodowane brakiem odżywiania] bo stół – pełen własnoręcznie robionych potraw [nie kupnych – broń Boże, jaki byłby wstyd, mógłby ktoś obgadać] skupia bohaterów opowieści, których łączy „krwista przynależność do rodziny”.
Zasiedliśmy więc wspólnie do biesiadowania, matka, ojciec, Wiesiek, dzieciaki i rodzina z nieznanego mi serialu emitowanego przez telewizję publiczną.
Wojtaszczyk doskonale uchwycił obraz małego miasteczka z perspektywy tego, któremu udało się wyrwać. Albo raczej wyrwać małe miasteczko z głowy, z przywiązaniem do tradycji, która uwiera stereotypami, czy z nieprzystającym podziałem ról, w których „Wiesław swym męskim głosem może uwiarygodnić wynurzenia cioci.”
Opowieść Wojtaszczyka równie dobrze mogłaby być reportażem. Autor precyzyjnie opisuje kreacje i tlenione kaski fryzur kobiet biorących udział w urodzinowej uroczystości, swoisty savoir vivre rodzinnych relacji: powitań, plotek, przede wszystkim tych, które można dalej puścić w świat – niekoniecznie ten daleki.
Lekki niedosyt pozostawia zakończenie. To prawda, że po rodzinnej kolacji z ciociami, szwagrami, babciami i różnego sortu wujkami mamy najczęściej ochotę powystrzelać to towarzystwo, a gęby nienawistne oglądać na trumiennym portrecie. Ale przecież imieniny u rodziny nie kończą się po przekroczeniu drzwi. Jest jeszcze powrót do domu czy długie zmywanie garów w kuchni – idealna przestrzeń do literackiej kody. A tak nie wiem, cholera czy zabił.
Kto jeszcze nie czytał – polecam. Zwłaszcza będącemu w opozycji do bohaterów “Portretu…” „artystycznemu środowisku: ćpunom, gejom i cholera wie jeszcze komu. Tylko siedzicie, palicie, i pijecie i jeszcze dostajecie za to kasę!” Ale uważajcie, bo przyjdzie na was czas. W kolejnej książce – “Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”
Autor bierze na warsztat nad wyraz aktualny temat: protesty młodych ludzi przeciw realiom rynku pracy, umów śmieciowych i niepewności zatrudnienia, bez zabezpieczeń społecznych i bez szans na emeryturę. Trochę prześmiewczy, trochę cyniczny, a trochę sentymentalny obraz pokolenia 20- i 30-latków ma wielkie szanse stać się jednym z najważniejszych wydarzeń literackich tego roku.
Powieść objętościowi jest grubsza niż debiutancki „Portret…” a akcja dzieje się w Poznaniu. Książka ukaże się w marcu nakładem Wydawnictwa Akurat.
Dodaj komentarz