Mathias Mezler
Oto relacja Mathiasa z podróży po rozdartej Ukrainie. Był tam, gdy obalono rządy Janukowycza. Wrócił i przyglądał się wyborom. Bogatą fotorelację z pierwszej wyprawy można zobaczyć tutaj.
Miało być miło, lekko i przyjemnie. „Łóżeczko, poduszka i sobie leżysz.” – zapewniał mnie znajomy, który wielokrotnie podróżował koleją po Ukrainie. Było wręcz przeciwnie. Noc była koszmarna a „szyny były złe”.
Podczas nocnej podróży prawie nie zmrużyłem oka, a moje ciało czuło się, jak po wielogodzinnym wirowaniu w pralce nastawionej na wysoką temperaturę. Gdy tylko wyskakuje na peron szybko dociera do mnie, że jednak było warto.
Dworzec kolejowy Odessa wita mnie porannym upałem, natarczywymi taksówkarzami i babuszkami oferującymi atrakcyjne kwatery. Nie można się za długo rozglądać. „Spasiba” i bezzwłocznie ruszam w stronę plaży, bo mój pokój hotelowy dostępny będzie dopiero od południa. Bez mapy krążę po ciasnych uliczkach prowadzących między XIX-wiecznymi zapuszczonymi kamieniczkami a niedbale wykonanymi apartamentowcami. Szczególną uwagę przykuwa jedna z nowoczesnych budowli, w której właściciel zainstalował na czwartym piętrze kraty antywłamaniowe we wszystkich oknach.
Kilka kroków dalej znajduje się pomnik Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, przy którym swój czyn społeczny regularnie odpracowuje młodzieżowa organizacja rodem z poprzedniego ustroju.
Z jego podnóża rozpościera się zapierający dech w piersi widok na odesski port. Podobnych punktów widokowych jest w pobliżu kilka. Cieszą się one niekończącym zainteresowaniem nie tylko okolicznych dzieciaków, ale również ich rodziców, dla których ten pejzaż był kolorowym urozmaiceniem dzieciństwa spędzonego w radzieckiej rzeczywistości.
W pierwszym momencie można poczuć duże rozczarowanie. Najbliższa od centrum miejska plaża to nic innego jak betonowy brzeg porośnięty glonami. Nie ma co jednak tracić nadziei, bo kilkadziesiąt metrów dalej – za kolejnymi żelbetonowymi falochronami – pojawiają się pierwsze piaszczyste plaże. Daleko im do legendarności. Pomimo to od najwcześniejszych godzin porannych zapełniają się najpiękniejszymi dziewczynami z okolicy. One są inne niż te, które spotkać można w centrum Kijowa. Nie noszą białych kozaczków. Nie stosują zbyt intensywnego makijażu. Nie znajdzie się w nich stołecznego zadęcia i pretensjonalności. Tutejsze kobiety są dla koneserów naturalnego piękna, a nie amatorów plastiku i infantylności. Przyjeżdżając do Odessy trzeba mieć świadomość, że nie sposób oderwać od nich wzrok, a One są tutaj wszędzie.
Zwrócił Pan uwagę na tutejsze dziewczyny? Mówią, że najpiękniejsze dziewczyny w Ukrainie są właśnie w Odessie. – wytłumaczy mi później wolontariuszka w jednej z komisji wyborczych.
To fakt! Jest tu prawie jak w raju. – odpowiadam jej z szerokim uśmiechem próbując skupić się na zrobieniu wartościowego zdjęcia.
W ten szczególny weekend Odessa to nie tylko słoneczny nadmorski kurort, ale również arena politycznych wyborów mieszkańców Ukrainy. Obok mnie na kocu rozkłada się dziewczyna zakrywająca się przed Słońcem pod baseballówką z napisem Russia. Nie tyle od niej, co od jej czapki nie mogę oderwać wzroku śledząc jednocześnie otaczających ją ludzi. Na próżno szukać niechęci do rosyjskiej flagi.
„Tutaj religia i polityka to sprawy intymne.” – podpowiada mi Siergiej – kustosz polskiej parafii w Odessie. Polityka na ulicach miasta nie istnieje. Nie widać billboardów czy walających się ulotek kandydatów. To, co się wydarzyło w Odessie 2 maja w siedzibie Związków Zawodowych to wielka tragedia dla tego miasta. „Kto zaczął?” – pytam. Siergiej tylko wzrusza ramionami. „Odesyci łatwo nie poddają się prowokacjom.” – ale zaraz dodaje, że pojawiali się na plebanii dziwni panowie podejrzliwie wypytując, czemu odprawia się tutaj msze po polsku i ukraińsku. „Nie wiem, kto to był. Pewnie jacyś prowokatorzy. Ja im powiedziałem, że jestem obywatelem świata.”
Odessa to miasto portowe. Kwitnie tutaj handel i kupiecki sposób myślenia. „To trochę takie państwo miasto. Ludzie mają duże poczucie tożsamości. To w końcu Odessyci, a nie byle kto!”- podkreśla stanowczo Siegiej. Miejscowi szczycą się swoją przedsiębiorczością, gospodarnością i zaradnością „Koniecznie musi pan zobaczyć Privozną, żeby zrozumieć.” – dodaje.
Biznes kręci się tutaj siedem dni w tygodniu, a w weekend stragany i hale targowe na ulicy Privoznej przeżywają istne najazd klientów. Do wybory mydło i powidło oraz najlepsze kopie światowych marek, jakie widziały moje oczy. Niektóre fasony podróbek butów Nike-a i Adidasa budzą mój zachwyt do tego stopnia, że rozważam przymiarkę. Niestety pułap cenowy w wielu przypadkach przewyższa wartość oryginałów dostępnych w polskich outlet-ach. Wynika to z wysokich „marży”, które narzucają zorganizowane grupy przestępcze trzymające w szachu takie miejsca, jak Privozna.
Wisienką na torcie jest sklep z używaną odzieżą ulokowany tuż obok targowiska. Znajduje się w nim całkiem pokaźny dział z wojskowym demobilem. Nie ogranicza się on wyłącznie do kompletów mundurowych odkupionych od armii krajów Europy Zachodniej. Istnieje również możliwość zakupienia mocno znoszonego obuwia wojskowego po rozsądnej cenie [sic!]. Konfekcją militarną zajmuje się bezszelestnie poruszająca się kobieta w czarnej burce, która ani na moment nie traci mnie z pola widzenia.
Na Kulikowym Polu mieści się siedziba Związków Zawodowych, w której 2 maja doszło do tragicznego starcia prorosyjskich sympatyków z euroentuzjastami z Majdanu, w skutek czego śmierć poniosło ponad czterdzieści osób. Nieświadomy topografii miasta minąłem to miejsce udając się pierwszego dnia z dworca kolejowego w stronę plaży. W niedziele wyborczą przed spaloną siedzibą Związków Zawodowych pikietuje około setki starszych osób. Młodzieży nie ma. Porządku pilnuje kilku znudzonym milicjantów.
Zgromadzenie przebiega spokojnie do momentu pojawienia się ekipy reporterskiej lokalnej telewizji. Ich obecność wywołuje mocne poruszenie, które szybko przeradza się w szarże zgromadzonych staruszków połączoną z gradobiciem wyzwisk pod adresem dziennikarza. Milicjanci nie spieszą się z interwencją. Gdy ekipa reporterska jest już otoczona przez około trzydzieści osób wtedy dopiero starszy rangą milicjant wkracza powoli do akcji próbując słownie uspokoić nastroje. Wyciągam aparat i z bezpiecznej odległości zaczynam robić zdjęcia, ale już po chwili jestem na widelcu agresywnych starszych pań – podobnie jak towarzyszący mi Przemek – radiowiec z Poznania. „Skąd jesteście?!” – pytają. „Z Polszy!” – odpowiadam grzecznie odkładając aparat do plecaka. Od razu zapalają im się oczy i torpedują nas zarzutami, że sympatyzujemy z faszystami z Kijowa. Przez chwilę robi się bardzo nieprzyjemnie, a milicja przygląda się całej sytuacji z dystansu.
What do you want to achive? – pytam pani, która startuje do mnie po angielsku.
Chief?! No chief! No president! No election! Referendum! – krzyczy mi się prosto w twarz.
Będzie cieżko! – rzucam do Przemka.
Po groteskowej wymianie zdań starsze panie uznają nas do osoby neutralne i wręczają kartkę A4 ze swoimi postulatami w języku angielskim. „Przeczytajcie i pokażcie to światu!” – uprzejmie proszą. W drodze do lokalnej komisji wyborczej czytamy manifest starszych pań. Zdecydowanie nie uważają się za separatystki. Z jednej strony nie sprzeciwiają się jedności Ukrainy, ale z drugiej chcą zachować swoją odeską tożsamość, odrębność i wielokulturowość. Nie uznają zmian narzuconych przez faszystowski rząd z Kijowa oraz banderowskiej spuścizny, która chce je pochłonąć. Do Rosji też nie chcą, chociaż we wcześniejszej awanturze podkreślały, że tylko rosyjskie media mówią prawdę o tym, co dzieje się na Ukrainie. Żądają referendum! Ale w jakiej sprawie? Nie jest to jasno określone.
Wpadamy do ostatniej komisji wyborczej. Bezzwłocznie anonsuje się u szefa komisji i przystępuje do robienia zdjęć. Do zamknięcia urn pozostało dziesięć minut. Stoję w kącie komisji w nadziei, że jeszcze uda mi się uchwycić coś ciekawego. Wysoka temperatura panująca cały weekend daje się wszystkim we znaki. Trwa małe zamieszanie. To wielka chwila. Wszystko musi być tip top. W każdej chwili mogą znów zjawić się obserwatorzy OBWE i spojrzeć komisji na ręce. Podchodzi do mnie facet w szykownym garniturze i stanowczo pyta o pozwolenie na fotografowanie. Czuje się jak persona non grata, ale potwierdzam pozwolenie i kieruje nasze spojrzenia na szefa komisji, u którego się akredytowałem. Pan dalej dopytuje, skąd przyjechałem i dla kogo robię zdjęcia. „Ja druh. Ja dżurnalist z Polszy” – odpowiadam. Na jego twarzy pojawia się akceptujący uśmiech i zadowolony wyśpiewuje łamanym językiem „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Znów nocny upał, zamknięte okna i brak klimy. „Za to mamy nowy wagon.” – pocieszamy się z Przemkiem. W powrotnym pociągu do czasu odjazdu gra muzyka na czekanie. Z małego przedziałowego radyjka dobiegają do mnie dźwięki szlagieru Ocean-y nagranego z okazji Euro 2012. Wchodzi jakiś student. Szybko orientuje się, że jesteśmy Polakami. „Do you speak English?” – pytam. „So – so!” – odpowiada wskazując palcem na euroszlagier. Pociąg rusza i gasimy światło. Przykładając głowę do poduszki myślę o Euro 2012. Zorganizowaliśmy fajną imprezę razem, ale jednak jakoś osobno.
Za parę godzin zobaczę, co słychać w Kijowie. Dobranoc!
To tak ta tytuł prawie doskonały intensywny ukraiński poznań