Czytając książkę Roberta Terentiewa „Stąd aż do Brighton Beach” nasuwają się mimowolne skojarzenia ze „Szczuropolakami” Redlińskiego. Obie książki dotykają problemu aklimatyzacji emigrantów w nowej rzeczywistości. Obraz Terentiewa jest jednak bardziej złożony, niż ten kreowany przez Redlińskiego.
Oto w Nowym Jorku stykają się trzej ludzie, którzy nigdzie indziej nie tylko nie zapałaliby do siebie uczuciem przyjaźni, ale nawet by się ze sobą nie zetknęli. Zbyt wiele ich różni. Piotr to lekarz weterynarii odcinający się od każdej rzeczywistości, który życie traktuje jako pociąg wiozący go od przystanku do przystanku, dla którego tymczasowość jest chlebem powszednim od najmłodszych lat. Jasza, rosyjski Żyd, pragnie za wszelką cenę osobistego szczęścia, traktując swoje korzenie jako zbędny balast. Wreszcie Jerzy, emigrant solidarnościowy i idealista, jest zniesmaczony widząc jak wymarzona Ameryka traktuje tych, których przyjmuje pod swoje skrzydła.
Jerzy w nowym amerykańskim życiu widzi jedynie poniżenie i deklasację, jednak wie, że jako posiadacz paszportu w jedną stronę nie ma żadnej alternatywy. Miejscem ich spotkania jest „Mała Odessa”, dzielnica zamieszkała przez wczesnych przybyszów z ZSRR.
Mieszkańcy „Małej Odessy” to ludzie specyficzni – wyrwali się wprawdzie z radzieckiej rzeczywistości, ale nie widzą potrzeby asymilacji. Budują w Nowym Jorku małe etniczne getto, do którego przenoszą część przyzwyczajeń człowieka radzieckiego. Część z nich robi wprawdzie „karierę” na miarę dzielnicy – są właścicielami sklepów, barów i innych małych biznesów, ale przeważająca większość żyje tak samo jak w ZSRR.
Czasy się jednak zmieniają, gdy władzę w ZSRR obejmuje Gorbaczow, do Nowego Jorku przybywają inni Rosjanie. W małej Odessie mówi się więc o Kacapie i jego różnych szemranych interesach, a dotychczas życzliwi sobie mieszkańcy tej dzielnicy obawiają się jedni drugich. W tej atmosferze Piotr odnajduje w sobie idealistę i próbuje wskrzesić dawną tradycję.
Jak to się skończy…?
Dodaj komentarz